2012-06-25 - Koszutka, Mariacka i okolice 3. Antena

Euro. Siedzę rozparty przed telewizorem albo sączę zimne duńskie piwo przed telebimem na placu przed Spodkiem. Luz, naszych już nie ma. Teraz Xavi i przyjaciele.

IKONKI_DOMKI.jpg

Pierwsze futbolowe wspomnieinia mam z roku 66. Pierwsza w polskiej telewizji transmisja z mistrzostw świata. W urugwajskiej bramce Polak-niePolak, Mazurkiewicz. Może jednak Polak? Angielskie błoto, w błocie przebiera bezradnie nogami Brazylijczyk, niejaki Pele. To nie są jego mistrzostwa. Jego jeszcze będą, za 4 lata. Półfinał. Kamanda ZSRR przegrywa. To niemożliwe... Finał. Sekundy do końca, o Jezu, gol... Mój stryj Jan wniebowzięty (później odkryję jego germanofiię), ja - zmartwiony, zrozpaczony. Ale za chwilę nastroje odwracają się. Gol! Był czy nie? Wątpliwości po dzień dzisiejszy. I jeszcze jeden! Hunt i Hurst. Mijają cztery lata. A figa. Bracia Czesi, bracia Słowacy mają, a my co? Chyba że ktoś załatwił (kupił-zrobił) maxiantenę, skierowaną na południe. Więc tylko z odtworzenia oglądam innego Pelego. Potem siermiężny, nasz, nasz Górnik (Taka Roma mamy doma) i dekada polskiego piłkarskiego cudu, który już się nie powtórzył (co wedle rzymskich kanonów zasługuje tylko na beatyfikację), a potem nudna długa teraźniejszość, więc nie ma o czym pisać.

Mój idol.
Boże, ile było tych podwórkowych meczów. "Gongała" i Andrzej W., najlepsi dryblerzy, poza tym łobuzy. A. W. umarł niebawem na raka. Tibor, "Tibi", syn węgierskich przesiedleńców z 1956 roku, kibic MTK Budapeszt (gdzie są ci węgierscy piłkarze?); utopił się już po studiach. Bracia Sz., mały i duży, zniknęli w 68., teraz wiem dlaczego, wtedy była to zagadka.
Jeszcze dzisiaj na krawężniku przy ulicy Broniewskiego odkrywam ślady zielonej farby, którą zaznaczyliśmy bramki. Tak na oko - 45 lat temu.  Dobra farba.

PS. Już po Euro czytam wywiad z Pilchem, który też wspomina mistrzostwa w Anglii w 1996 roku, nawet bardziej precyzyjnie. Cóż, jest o te jakże ważne 3 lata starszy. Brawo, Hiszpania campeon. Ale za taki typ, Panie Jerzy, płacili niewiele.

2012-06-19 - Koszutka, Mariacka i okolice 2. Happiness

IKONKI_DOMKI.jpg

Kapiszonowiec brązowy, z perłową okładziną, z krótką srebrną lufą miał chłopiec stojący koło mnie w czasie mszy. Lato było, skwar, duchota, dużo dzieci zostało na zewnątrz kościoła pod drzewami. Bawił się tym rewolwerem, obracał na palcu, ważył w dłoni, przymierzał, celował, w ptaki, w kościelną wieżę, w kościelnego, co na tackę zbierał, bezgłośnie strzelał ustami. Jeśli czegoś w życiu pragnąłem, czegoś pożądałem – to właśnie wtedy tego kapiszonowca. Nie kobiety, nie samochodu, nie wygranej w totalizatora czy w kasynie. Nie – jego, wtedy. Po godzinie pragnienie moje, pożądliwość moja, pociąg mój przeobraziły się w wielki, dojmujący, piekący ból. Niosłem więc suplikacje, prośby, westchnienia do aniołów, do Panienki Przenajświętszej, do Baranka, Pana Boga Jedynego.

Po mszy zajrzeliśmy na odpustowe stoiska. Był. Taki sam. Identyczny. Angielskie słowo: happiness oznacza szczęśliwość, szczęście chwilowe, moment radości. Happineszonowiec.

PS

Kościół Oblatów na Koszutce, gdzie kiedyś mnie ochrzczono, dano I Komunię, pobłogosławiono biskupim upierścienionym palcem, wygląda inaczej niż przed laty. Umknęła gdzieś, uleciała cisza starych witraży i mozaikowych ścian. Człowieku małej wiary...

2012-06-13 - Koszutka, Mariacka i okolice 1. Meus meus

56 lat wdycham to katowickie powietrze. Ściślej - przede wszystkim powietrze Koszutki, północnej dzielnicy miasta. Ono pachnie teraz deszczem, wiatrem i słońcem, ale był taki czas, gdy miało zapach i barwę cynku i ołowiu.
O dawnych (tak, już dawnych) Katowicach, Koszutce, starym-nowym miejscu - ulicy Mariackiej i Mariackiej Tylnej, oraz przeróżnych Okolicach chcę od czasu do czasu coś napisać, ufając, że zainteresuje to kogoś z moich rówieśników lub rówieśników moich dzieci. Z których jedno ma 29 i mieszka daleko, a drugie 24 lata i mieszka tu obok, a na Mariackiej przebywa częściej niż ja. Będą to raczej błyski, odpryski, a nie faktami, datami, chronologią pisane wspomnienia. Zatem rodzaj patchworku (forma przez mnie ulubiona), często podartego, postrzępionego. Wyblakłego jak kilim na ścianie mieszkania mojej Mamy. Jeśli ktoś chciałby się dołączyć - bardzo proszę na skrzynkę ryszard.lenc@wp.pl podesłać to i owo, a ja włączę to i owo do tych moich passe-temps.

A więc - zaczynamy. Dzisiaj o naszych podwórkowych, strychowych i piwnicznych zabawach, grach, konkursach, wyścigach, zawodach. Również na strychach, w piwnicach i schronach p-atomowych (tam też) toczyło się wtedy moje życie... 

IKONKI_DOMKI.jpg

Meus meus kosmateus i morele baks

To nasze Monte Carlo, te nasze Ateny i Innsbruck, te wszystkie podwórkowe i szkolne gry, hazardy i zabawy. Po pierwsze „krata”. Stawało się na żużlowej albo żwirowej alejce, rzucało monetą w kierunku linii pociągniętej patykiem, potem ten najlepszy, najbliższy rozpoczynał serię rzutów wstecz, do kratki w cztery kwadraty narysowanej. Po nim, gdy skusił, kolejny - który dalej od linii pieniążek swój umieścił. Co wleciało od razu albo co się zgiętym palcem wskazującym do kratki jednym ruchem wepchnęło - było nasze. Czasem i na duże lody starczało. Pewniejszym sposobem zdobycia lodowych funduszy była co prawda dyskretna defraudacja klasowych wkładów w SKO, czyli Szkolnej Kasie Oszczędności, ale to zrobić mógł tylko skarbnik, jedynie raz na kwartał, a i to w ograniczonym zakresie. Hazardowo-zręcznościowa była też zabawa, w której podbijało się przy parapecie okna monetę środkiem dłoni tak, żeby wskoczyła na inny, który już tam leżał wcześniej. Mały Jaksa-kapitalista golił w ten sposób wszystkich po kolei.

Jabłko, gruszka i pietruszka

Była także odmiana gry w „państwa”, nożem na ubitej ziemi o to, co w puli, były korytarzowe, koło-sali-gimnastycznej-za-filarem gry karciane, przy których black jack był wyrafinowanym gamblingiem - te wszystkie „kuku” i „dupy biskupa”, jeszcze zakłady, o cokolwiek: o to, kto wejdzie pierwszy po schodach, która mucha wleci do kałamarza, który złapie dzisiaj najwięcej luf, czyj flek dalej poleci. Było co robić, oj było! - kto by się tam bawił z dziewczynami w rolnika, co w tajemniczym „Sandolinie” mieszkał i serem myszy swoje karmił, kto by tam na głupiej gumie skakał, w durnym grzybie po kamień się schylał albo w klasy grał, jakby mało tych klas było w szkole.

Misia A, Misia B, Misia, Kasia, Ką Fa Ce

Czasami dawaliśmy się przecież skusić, ale zastrzegając od razu, zamawiając, zaklinając, że jutro to już nie, że tylko dzisiaj, na tej przewie, wyjątkowo. I w żadne tam podchody, i nie w chowanego, bo to dobre dla maluchów.

Raz, dwa, trzy szukasz ty. Jak nie ty, no to ty

Rok w rok inne szaleństwo było: a to hakownice, które miały przemyślny zamek z drutu grubego i z gumy grubej naciąg, i dopóty nas Robinów cieszyły, dopóki małemu Januszkowi-Tukowi nie wbił się taki hak z gwoździa uczyniony w sam środek czoła, raniąc go boleśnie; a to jo-jo, które znów na Ziemię przybyło po wielu latach, ale nędzna i żałosna była ta późniejsza jo-jowa paruzja i szybko zgasła jak iskierka z ogniska; a to hula-hop, które panny kręciły od obiadu do kolacji w rytm karinstankowych przyśpiewek (come back plastikowego kółka nie lepszy potem był niż ten jo-jowy); a to „piętnastka”, układanka-przesuwanka piętnastu kwadracików w pudełeczku małym cztery na cztery, prekursorka kostki pewnego Węgra; a to łamigłówki z drutu, które nijak jedne z drugich wyjść nie chciały, jakkolwiekby ich nie wyginał i nie obracał, ubogie kuzynki „tajemniczego cylindra” Folgara, a to cymbergaj, na stołach, na biurkach, na ławkach, grzebieniami, linijkami, od świtu do zmierzchu i jeszcze dłużej.

Bzy, bzy, bzy. Bzy, bzy, bzy. Były sobie pszczółki trzy

Z czasem zaczęliśmy dorastać i już raczej intelektualnie rubika kręciliśmy, piętnaście zapałek po jednej-po-dwie-po-trzy z kupki zabieraliśmy, żeby broń Boże nie wziąć tej ostatniej (mądrala Wicio twierdził, że gra jest z d e t e r m i n o w a n a, do czasu aż w papę solidnie nie połucził); sportowe zawody w polskie, nasze polskie! ringo urządzaliśmy, do kosza rzucaliśmy (koło boiska ćmiąc dla poprawienia formy carmeny i sporty), jak ten Kareem Abdul Jabbar, co wcześniej był zwykłym murzyńskim Lwem, albo po gębach się praliśmy, honorowo, w rękawicach, trzy rundy, a nawet pięć, jak ten Muhammad Ali, czyli wcześniej Casius Clay (diabli biorą z tymi ich nazwiskami, nie prościej Kulej albo Pietrzykowski się nazywać?), szachowy mecz stulecia Spasskiego z Fischerem, Russkich z Amerykańcami na ławkach w parku intelektualnie rozbieraliśmy, powtarzaliśmy, a n a l i z o w a l i ś m y.

Wpadła bomba do piwnicy, napisała na tablicy

A potem w Czechach była zawierucha, potem syjonistów gonili z Polski, potem nas gonili na ulicach i pałowali nad rzeką takich jak my, tylko ciut starszych, więc potem bawiliśmy się już zupełnie inaczej.

Apli papli blite blite blau

2012-06-10 - Nielot

Witam po przerwie.

 

Kaczka-nielot

 

    "Nazywam się Eider, co po niemiecku znaczy: kaczka. Kaczka nurkująca, edredonowa, inaczej miękkopiór, po łacinie Somateria mollissima. Jest dla nas, ludzi, źródłem znakomitego, lekkiego puchu, więc tak tego ptaka od wieków prześladujemy, że na wielu terenach już wymarł i obecnie spotkać go można tylko na skalistych morskich nabrzeżach.
Ja zaś po edredonie mam od szkolnych czasów ksywę 'kaczka', ale za sugestie, że dostarczam puchu, przez lata lałem w pysk moich rówieśników. Teraz mam lat czterdzieści plus plus i już nikogo w pysk nie leję. Nie zawsze przecież miałem tyle lat, nie zawsze robiłem to, co robię teraz. Ponieważ to, co było, już się właściwie nie liczy, więc daruję sobie pierwszą czterdziestkę i skupię się na owym plus. Byłem, jak to się mówi, w pełni sił życiowych i zawodowych, gdy sclerosis muliplex zapukał do mych drzwi. Co jest? Czemu, kurwa, ja? Co robić, jak się draństwa pozbyć? A może nieprawda? Jak gdyby można było zadać jakieś inne pytania. Najpierw trzymał mnie w pozycji półwertykalnej, wolno kroczącej, potem znudzony, a chyba już mocno wkurwiony takim - moim i jego - brakiem konsekwencji, posadził mnie na wózek. Mimo paru ostrych sterydowych kuracji pozostałem, chyba już na zawsze, homo sedens. Dałem sobie spokój z dotychczasową aktywnością zawodową, ogłosiłem wszem i wobec, że out, że switch off, że się wyłączam, że znikam i, wyposażony w skromną rentę i niewielkie, niestety, zasoby z lat minionych (dobre akcje kupione w dołku) poświęciłem się Literaturze.

    Słowo 'Literatura' jest dość pojemne, skoro mieści i dokonania takiego Cz. M. i, na przykład, gryzmoły X.
Uprawiam więc swoje skromne poletko, pisując opowiadania kryminalne (częściej), powiastki obyczajowe (rzadziej), kawałki ezoteryczne (przymuszony, niezbyt chętnie i zwykle pod pseudonimem), które potem, z mniejszym lub większym trudem, sprzedaję do Detektywa, Wróżki i tym podobnych, zasłużonych dla naszej kultury czasopism. Chętnie drukują mnie także w regionalnych gazetkach i pisemkach, daję bowiem gwarancję przyzwoitego poziomu i mam wyrobioną pozycję rzetelnego, terminowego wyrobnika. Moja chata skraja, więc nikt mi się nie wtrąca z krytycznymi uwagami i sugestiami; różni Czaplińscy, Nowaccy, Uniłowscy krążą na innych, wyższych orbitach i ani im w głowie opuszczać tamte rejony, rozstawać się z Tokarczuk, Masłowską, Rudnickim, Witkowskim. Ani ja gej, ani feminista, ani emigrant-imigrant.
Nic we mnie z Kłączy, niewiele - choć nawet się staram - z Biblioteki. Czasem napiszę coś do szuflady i trzymam na inne, lepsze czasy. Ufam, że nadejdą, jakkolwiek by to rozumieć. Czasami złożę jakieś niewielkie zlecenie na giełdzie, podnoszę się, gdy mi los sprzyja, spadam na łeb, na szyję, gdy moja intuicja zawodzi. Zawodzi coraz częściej, chyba nadciąga kryzys.

    Przypadłość moja - lubię takie eufemizmy - zaburzyła nie tylko moją ścieżkę zawodową, ale pokręciła też moje małżeństwo. Banał, wstyd pisać. Któregoś dnia zadzwoniłem więc do adwokata, potem do agencji i przeniosłem się z dużego, wyłożonego brazylijskim orzechem mieszkania na Rymera do nieco mniejszego, za to wyłożonego przetartą wprawdzie tu i ówdzie, ale porządnie wypraną wykładziną, na Mariackiej Tylnej. Z moją eks widuję się sporadycznie, nie skaczemy sobie do oczu, ja nie mogę, choćbym chciał, ona chyba już nie chce, choćby nawet mogła. Nie jest tragicznie, czasami - choć nie zawsze - mogę przejść parę metrów i po mieszkaniu próbuję poruszać się przy pomocy kuli. Skąd, jasna mać, ta idiotyczna nazwa? Po mieście podróżuję albo na wózku (w nieco dalsze i łatwe trasy zabieram elektryczną meyrę), albo moim wysłużonym, ale niezawodnym fordem. I tym to sposobem stałem się atrakcją biologiczną, kaczką-nielotem, Darwinowskim przykładem adaptacji. Coś jak dziobak albo kolczatka...".

 

kaczuszka.jpg

(fragment "Mariacka i okolice" - tekst, do którego może kiedyś powrócę)

A na czerwiec i lipiec życzę wszystkim wielu piłkarskich wzruszeń. r.

 

2012-02-25 - Utopce

"...utopce. Siedzą te psie marchy w Olzie i Wiśle w głębokich plosach, baraszkują, kłócą się, biją, wymyślają bardzo szpetnymi słowy w mowie egipcjańskiej, są między nimi stare i młode utopce, stare i młode utopcule i maleńkie utopczęta, a wszystko to tałatajstwo dybie na człowieka i przemyśliwa, jak by go wciągnąć pod wodę i utopić [G. Morcinek]". 
hasło: utopcula.

IKONKI_!.jpg
O utopcach, połednicach, Skarbniku i innych śląskich demonach oraz półdemonach piszą w Mitologiii śląskiej, ślónskich przywiarkach Barbara i Adam Podgórscy. Ksiązkę wydał w ub. roku Kos. Obszerna, rzetelna i potrzebna pozycja.  Leksykon i antologia naszej, rodzimej "mitologii mniejszej", która choć mniejsza  jest przecież także źródłem snów i lęków naszych. A utopiec - nawet jeśli czasem wątpimy w jego istnienie - lubi wciągnąć pod wodę i młodych, i starszych też.

PS

Książka raczej powinna nosić tytuł: Demonologia sląska. Może kiedyś komuś uda się napisać Mitologię... O ile to możliwe.

tu akurat raczej miły utopiec, za www.cieszyn.pl

 

 

 

 

 

 

« Pierwsza  < 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 >