2014-12-20 - Midraszowe... Część 2.

Rozmowa

   Rabinem w Korosze był wtedy świątobliwy i wielce uczony Dawid Gutberg. Żydzi z całej Ukrainy, ba, nawet z Wołynia, przyjeżdżali do reb Dawida, który z czasem otrzymał czcigodne miano rabenu – „nasz mistrz”, podobnie zresztą jak jego ojciec Aaron i dziad Lewi. Rebe znany był z nowych komentarzy do Talmudu, szczególne zaś uznanie zdobył jego obszerny traktat „O fałszywym mesjaszu Jezusie”. W młodości reb Gutberg pisał również komentarze do dzieł Barucha Spinozy, ale mądrzy i niewątpliwie życzliwi Żydzi wytłumaczyli mu wysoką niestosowność tego zajęcia i rabi ograniczył się do Miszny, Tosefty i Gemary. Nie miał też nic a nic wspólnego z tymi niezrównoważonymi chasidim, co szczególnie radowało spokojnych mieszkańców miasteczka. Korosze było ubogą mieściną, z nędzną bóżnicą, nawet bez pięterka dla niewiast. Ot, mała bima pośrodku, stary Aron-ha-Kodesz i tyle. A niby skąd miało być bogato, jak elitą miasteczka był krawiec, kataryniarz i podupadły arendarz? Z tyłu bóżnicy, przy małej mykwie, reb Dawid miał dwa małe pokoiki. W skromnych, oj skromnych warunkach pisał swoje uczone rozprawy.

   Tego dnia w mieszkaniu było wyjątkowo zimno, wiatr zawiewał śnieg na szyby i choć było jeszcze wczesne popołudnie – w izbach pociemniało i zrobiło się ponuro. Z oddali słychać było tylko dzwony kościoła. „Dziś ta ich Wigilia”, pomyślał Gutberg. Sen zaczął morzyć staruszka, a jeszcze miał dzisiaj dodać nowy fragment do swego wielkiego traktatu. Dołożył węgla do piecyka, zdjął rękawiczki, chuchnął w dłonie: „Sądzić zatem można, że Jezus z Nazaretu, którego niektórzy uważają za...”.

   Za oknem dało się słyszeć skrzypienie śniegu. Ktoś mocno zapukał we framugę drzwi. „Jeszcze zniszczy moją mezuzę”, wzdrygnął się rabi.

    – Reb Dawidzie! Hej, reb Dawidzie!

   Świtało, gdy młoda nieznajoma wstała wreszcie z krzesła.

    – Herbata wystygła, a my i tak nie dojdziemy prawdy, ojczulku.
    – Nie ma jednej prawdy, tak jak nie ma jednego świata, moja panno – odparł stary. – My tu w Korosze znamy dwa, a może jest ich więcej. Są obok siebie, ale nie przenikają się. Patrzą na siebie i nie widzą się. Czy się kiedyś zejdą? A może prawda jest jedna, ukryta? „Istnieją najrozmaitsze oczy, a zatem najrozmaitsze prawdy. Machlukes”. Tak rzecze jeden filozof. Pan nasz – oby był błogosławiony On i Imię Jego – zna odpowiedź. A może nawet i On jej nie zna?

   Po święcie Pesach gmina uchwaliła wreszcie, że należy poszukać nowego rabina. Stary pogubił się zupełnie. Wplatał w szabasowe nabożeństwa dziwne cytaty, nie przestrzegał ściśle porządku uroczystości, uciszał gniewnie kantora, zamyślony stał przed bóżnicą i nie odpowiadał na pozdrowienia mieszkańców małego sztetl. Jakby go zły duch opętał. Postanowiono jednak, w uznaniu zasług, wypłacać mu małą dożywotnią pensję.

***

 

2014-12-09 - Midraszowe opowieści wigilijne. Część 1.

Drodzy Czytelnicy
Będę tu zamieszczać różne (zwykle niepublikowane) opowieści. Zasłyszane
i wymyślone. Wymyślone, ale przecież nie wzięły się znikąd. Siedziały za piecem albo popiskiwały za koszem z ziemniakami w piwnicy. Może leciały na południe razem z kluczem żurawi?
Są trochę poza głównym nurtem, choć zdarza się, że płyną samym środkiem rzeki.

Na początek "Midraszowe opowieści", które opowiadają o zdarzeniach sprzed lat. Moja babka Helena Podgórska, z domu Grzanka, gdy umarła, liczyła sobie prawie 90 lat. Do końca zachowała świetną pamięć i wieczorami opowiadała nam historie z lat swojej młodości. Gdy wokoło był inny świat. Gdy my i wy żyliśmy obok siebie. Gdy złośliwy jejcer hore przeszkadzał na równi i nam, i wam.

Posłuchajcie, dziś pierwsza opowieść. O pewnej katarynce.

 

***

Katarynka

   Działo się to jeszcze przed pierwszą wojną. Majątek rodziny mojej babki leżał w zachodniej Ukrainie. Głową rodu był wówczas hrabia Maks Grzanka, ojciec babki, czyli mój pradziadek – łotr i gwałtownik, a bogobojnych Żydów szczery nieprzyjaciel.

   Po drugiej stronie rzeki, w miasteczku Korosze, żył sobie kataryniarz, niejaki Mojme Cwi. Jedynym jego majątkiem była katarynka, którą Mojme odziedziczył po swoim ojcu, reb Menachemie. Menachem nie był wcale prawdziwym rabbim, ale że zawsze umiał dać strapionym Żydom dobrą, życiową poradę – obdarzyli go za to owym czcigodnym mianem, nie obdarzając go jednak nigdy godziwym wsparciem. Reb Menachem nie żył od dawna. I jakkolwiek dobre porady można pozostawić dzieciom w spadku, niewielki z nich praktyczny pożytek dla żyjących. Lepsze byłyby: sklep kolonialny, nieduża arenda czy choćby kram na targu. Albo przynajmniej dobre wykształcenie. „Trudno – myślał Mojme – dobra i katarynka, jak nie ma nic innego. Niech Wiekuisty, oby był błogosławiony, da ojcu szczęśliwość wieczną. I niech ojciec da także Przedwiecznemu parę dobrych rad”.

   Razu jednego zabrał Mojme swoją wesołą katarynkę i powędrował po raz pierwszy na drugą stronę rzeki, gdzie w okazałym dworze mieszkał hrabia Maks ze swoimi córkami. Bał się Mojme, oj bał, ale co tam, bieda aż piszczy, zima doskwiera. Co miał Mojme do stracenia? Okazało się, że jednak niemało.

   Oby się Mojme nigdy nie narodził! Oby reb Menachem nie poznał nigdy nadobnej (wtedy, a i to tylko dla niego) Glike, oby pradziad reb Menachema nigdy nie przywędrował do Korosze, dając drapaka przed kozackim pogromem wielkiego (zapewne, zapewne) atamana Chmielnickiego, oby przodkowie Mojme, uciekając kiedyś z Madrytu przed złotoustym Torquemadą, nie udali się do Niemiec, a potem dalej na Wschód. Że też musiał Mojme wpaść prosto na tę bandę z betlejemską gwiazdą. Pijani chłopi złapali Mojme, podarli na nim koszulę i chałat, i krzycząc: „Utopić Żyda – zabójcę Panajezusowego! Pod wodę parcha!”, wrzucili go do rzeki, a katarynkę zrzucili ze skarpy. Co gorsza zarządca majątku, ten diabeł wcielony, spuścił psy, które pewnie zeżarłyby Mojme (już mocno podtopionego) w ten spokojny, cichy dzień wigilijny, gdyby z dworu nie wybiegła nagle młodsza córka hrabiego, moja późniejsza babka – Helena.

   Pomogła Mojme wydostać się na brzeg, zabrała go do domu (razem z katarynką), napoiła w kuchni gorącą herbatą z konfiturą, pozwoliła nawet zostać po kryjomu parę dni w komorze, aż Mojme dojdzie całkiem do siebie. Dała nawet zwitek rubli „za doznane krzywdy”. W domu było rojno i gwarno (przecież to Święta!), siedział więc Mojme jak mysz pod miotłą, a stary kucharz podrzucał mu coś do jedzenia. Nie wszystko wydawało się Mojme właściwe dla Żyda przestrzegającego koszernej kuchni, ale... brzuch kataryniarza wyjątkowo szybko trawił pokarmy razem z wyrzutami sumienia. Helena odwiedzała go codziennie. Zrazu niby to przypadkiem, na chwilę, potem częściej i wyraźnie z zamiarem pozostania na dłużej. Choć ubogi kataryniarz miał Mojme jednak niejakie wykształcenie – ponad poziom zwykłego chederu. Rozmawiali więc o różnych sprawach – o książkach, muzyce, wielkich miastach, a nawet o mesjaszu gojów, Jezusie.

   Coś jednak ciągle trapiło Mojme, zmora siedziała mu na piersiach. W nocy przewracał się z boku na bok, wzdychał i patrzył w sufit. W końcu przestał sypiać w ogóle. Choć, trzeba przyznać, jeść mógł w dalszym ciągu normalnie. Dziewiątego dnia Mojme zabrał katarynkę i uciekł w nocy z dworu pana hrabiego. Nigdy potem nie zachodził za rzekę. Czasami, pijąc tęgo w arendzie, opowiadał, jak to bawił u hrabiego, bez jego wiedzy i zgody, i jaką to mądrą a cnotliwą córkę ma hrabia Maks. Wzdychał przy tym i potrząsał głową.

    – Oj, głupi ten Mojme, głupi. – Kiwali głowami Żydzi z Korosze.

A spisał to goj, Ryszard Lenc z Katowic. Za parę dni cd. "Rozmowa".

Jejcer hore (Jecer ha-ra)

Żydowski złośliwy, natrętny duch. Miesza ludziom w głowach i sercach, wyraźnie znajdując w tym upodobanie. Biada, jeżeli trafi na podatny grunt, czyli człowieka ogarniętego wątpliwościami i różnymi rozterkami. Dla porządku podaję, że według Talmudu „Szatan, jecer ha-ra i Anioł Śmierci są jednym”. Jeśli ktoś chce bliżej poznać naturę J.h., niech czyta Isaaka Bashevisa Singera i Szołema Alejchema.