2015-08-30 - Opowieść kryminalna. Praca zespołowa

Przed Wami tekst opowiadania "Centrum. Kobieta z tatuażem", które powstało
w ramach Warsztatów Literackich "Born(e) to write 2015".
Jest w nim coś z "Pana Samochodzika", coś z "Bonda" i jeszcze ze Stiga Larssona
(na pewno tytuł...).

Jak piszę w innym miejscu:
"Opowiadanie kryminalne pisało w czasie warsztatów dziesięć osób, po parę stron, kolejno, niektórzy siadali do pisania kilka razy. Osoba, która aktualnie „trzymała pióro”, mogła decydować o kierunku rozwoju akcji, wpływać na wygląd, charakter bohaterów itd.
Cały czas trzymałem wodze w ręku, w momentach przełomowych zwoływałem naradę
i demokratycznie podejmowaliśmy decyzje. Chciałem przekonać uczestników, że pisanie prozy nie jest sztuką czarnoksięską, że wymaga pomysłu, ale też przygotowania, konsekwencji, uporu". 

A oto opowieść (przymrużcie oko na chwilę):

pdf Centrum._Kobieta_z_tatuażem_.pdf

やくざ

 

2015-04-15 - Bellmer story

To opowieść o tym, JAKIE MOGŁY BYĆ inspiracje Hansa Bellmera, surrealisty, urodzonego w Katowicach, który tu chodził do gimnazjum. Hansa Bellmera, znanego przede wszystkim ze swoich LALEK. Te lalki... zobaczcie w internecie sami.

Pierwsza lalka

– Smakowało? – spytała niepewnie. – A może jeszcze kawy lub trochę szarlotki? Tym razem, niestety, niespecjalne się udała. Chyba się za bardzo starałam. Im bardziej człowiek czegoś chce, tym gorzej mu to wychodzi. Zazwyczaj jest doskonała. Prawda, Wiktorze? – zwróciła się do tkwiącego nieruchomo w wózku męża. – Niewiele osób odwiedza nas od czasu, kiedy mąż miał wylew. To miłe, że zechciał pan do nas wpaść. Wiktor się cieszy, już ja wiem… – Wstała od stołu, podeszła do komody. – Przygląda się pan moim lalkom, moim dzielnym staruszkom. – Poprawiła fałdę atłasowej sukienki jednej z lalek, która siedziała pierwsza w szeregu, tuż koło zegara z mosiądzu. – Natalia lubi porządek, to grzeczna, dobrze wychowana panienka.

  Przesunęła wózek bliżej kominka, zapaliła papierosa i podała go mężowi.

– Taka z tym bieda – cóż począć – w klinice mówią, żeby nie tracić nadziei… Ale, ale, pewno zastanawia się pan, dlaczego trzymam tu także tę szkaradę – wskazała na lalkę, która stała z boku, osobno, wsparta o ramę lustra.

  Inna od pozostałych, z postrzępionymi włosami, w kusej sukience do kolan, z nienaturalnie ogromnym, na wpół odsłoniętym biustem, z rękami i nogami pokracznie wykrzywionymi i okręconymi ciasno włóczką, spoglądała na nich martwymi oczami bez źrenic. Porcelanową twarz lalki zniekształcał wyzywający grymas.

  Weronika podała gościowi drugi kawałek ciasta.

– Proszę zjeść przynajmniej jabłka. To złote renety z ogrodu mojego teścia, małe i kwaśne jak on sam, ale do ciasta jedyne. A propos lalek… Zechce pan posłuchać? Są ze mną od ponad czterdziestu lat. Mieszkałam z rodzicami tu niedaleko, w kamienicy przy rondzie. Naprzeciwko nas, drzwi w drzwi, wynajmowali mieszkanie państwo Nowińscy, z córką, małą Anią, i babcią – mamą inżyniera Nowińskiego, panią Perlą. Lubiłam po szkole zachodzić do babci Nowińskiej, pić gorące kakao, plotkować o tym i owym i bawić się jej kukiełkami, a najbardziej „królewną”, piękną jak cud lalą w jedwabnej, rozłożystej sukni z falbanami, w koronie ze sztucznych perełek. Nie zanudzam pana? Przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy, potem dziewiąty, dużo ludzi zaczęło nagle wyjeżdżać, pewnie pan pamięta. Miałam wtedy czternaście lat i niewiele z tego wszystkiego rozumiałam. Z początkiem lata zniknęli mili, spokojni lokatorzy spod siódmego, zaraz po nich wyprowadził się starszy pan, który mieszkał na pierwszym piętrze i co rano na schodach (wychodziliśmy razem - ja do szkoły, on do sklepiku na rogu po świeże bułki) witał mnie: „Dzień dobry młoda damo, jak dziś wyglądają plany podboju świata?”. Któregoś dnia zaszłam do sąsiadów z przeciwka i zobaczyłam spakowane kufry i walizy.

– Wyjeżdżamy i my. – Babcia Nowińska zaprowadziła mnie do swojego pokoju i przyniosła kubek gorącego mleka z rozpuszczoną kostką czekolady. – Już my nie obywatele tego kraju, już my nie Polacy. Mamy „dokument podróżny” – to, moja droga, taki bilet w jedną stronę, bez prawa powrotu. Samochód i meble sprzedane, mieszkanie przygotowane do zdania, więc pora się żegnać, mała przyjaciółko.

   Podeszła do półki z lalkami.

– Jakoś nigdy mnie nie zapytałaś, skąd mam te laleczki, a ja nie chciałam budzić dawno uśpionych strachów. Ale teraz, teraz może warto komuś przekazać tę przeszłość? Jak w jakiej sztafecie. Mój ojciec – wspominałam ci kiedyś – miał przed wojną przy ulicy świętego Jana, gdzie również mieszkaliśmy, małą pracownię – „klinikę lalek”. Uwielbiałam zachodzić do warsztatu tate i bawić się tymi wszystkimi kukiełkami i pajacykami. Mogłam godzinami przyglądać się, jak reperuje zepsute lalki i figurki, jak je klei, drutuje, zszywa, jak ceruje ich sukienki, kamizelki i spodnie, jak przyszywa oberwane guziki, wstawia wybite oczy, uzupełnia łysiny i utrącone nosy. Gdy nie było nic do naprawy, ojciec strzygł bogobojnych Żydów i golił mniej pobożnych gojów. Którejś jesieni koło pracowni zaczął kręcić się młody chłopak, Niemiec, a sądząc po czapce i mundurku – uczeń miejscowego męskiego gimnazjum. Zrazu nieśmiało, na chwilę, na moment, przystawał przed witryną atelier ojca (podglądałam go sprytnie przez małą dziurę w firance), potem zaczął zachodzić do środka; milcząc przyglądał się, jak ojciec klei porcelanową mademoiselle Claudette, przywraca do lalczynego życia małą Gołde, siksę Franię albo Fraulein Wiltrud, jak zszywa podartą kołderkę Księżniczki (tej, co to siedziała na ziarenku grochu), wymienia wyszczerbiony pałasz Dziadkowi do orzechów, naprawia pantofelek primabaleriny albo Kopciuszka, lub – jak lekarz – składa połamane ręce i nogi różnym Arlekinom, Pierrotom. Coś ciągnęło chłopaka do pracowni tate. A ten – o dziwo – nie przeganiał Hansa (na imię miał Hans, ale wolałam myśleć o nim: „Janek”), polubił go chyba i nawet zaczął uczyć lalkowego fachu. Frajdę chyba sprawiał tate pojętny uczeń-goj i z czasem nasz Hans umiał sam naprawić proste, niezbyt skomplikowane uszkodzenie. Ja byłam wtedy rozkwitającym podlotkiem, jakby to się teraz powiedziało. Siadywałam z boku i patrzyłam na mojego pięknego gimnazjalistę. Zawsze elegancki, schludny, ręce miał wypielęgnowane, czyste paznokcie, nie takie jak moi bracia. Nie rozmawialiśmy nigdy – wcale mnie nie dostrzegał. Tylko te lalki. Miał niespokojne, rozbiegane oczy. Czasami przychodził wzburzony. Mówił coś nieskładnie o kłótniach w domu, z ojcem; brał wtedy jakąś popsutą laleczkę, trzymał ją długo na kolanach, kołysał, coś do niej mówił, coś jej cicho śpiewał. Jesień przebiegła, przeleciała, minęła nasza Chanuka, minęło wasze Boże Narodzenie i nadszedł późnozimowy adar, a z nim miało przyjść wesołe święto Purim. Jedna z lalek, którą oddano do naprawy jeszcze chyba latem, nie mogła doczekać się powrotu swojej małej pani. Siedziała w oknie i smutno wpatrywała się w ciemną uliczkę. Hans poszeptał któregoś dnia z tate i za jego zgodą zabrał lalkę z pracowni. Zniknął na parę dni i nagle, tuż przed świętem, zjawił się w klinice, zawołał mnie i... wręczył mały, owinięty w ozdobny papier i przewiązany wstążeczką pakunek. Wydukał coś o prezencie świątecznym, „który on dla mnie, specjalnie, zrobił i który ja muszę teraz zaraz koniecznie, zobaczyć”. Tak, to było tamta lalka, ale jaka odmieniona! Lalka-pokraka. Z rozczochraną czupryną, powiązanymi nogami, niewidoma. Z wielkimi jak balony… piersiami. Zaczęłam płakać. Tate pobladł i krzycząc głośno wyrzucił chłopaka z pracowni. Lalkę schował i – jak wtedy sądziłam – spalił potem albo rozbił. Od tamtej pory mój ukochany przestał zachodzić do pracowni. Już go właściwie nigdy nie widziałam. Raz jeden, gdy ktoś rzucił kamieniem w szybę pracowni, zdało mi się, że to Hans, ale pewna nie byłam. Bo niby dlaczego miałby to zrobić? A może w ogóle wyjechał z miasta? Widzę te jego dziwne oczy jeszcze dziś. Ciekawe, co się z nim stało. Pewnie poległ pod jakimś Stalingradem i wilki go zjadły. Moja rodzina zginęła w czasie Zagłady, mnie zabrali dobrzy ludzie i przechowali na wsi przez resztę wojny. Nie wyglądam przecież jak Żydówka. Po wojnie, gdy już się uspokoiło, wróciłam do miasta. Nasz dom ocalał (dopiero w pięćdziesiątym piątym poszedł do rozbiórki). Odnalazłam kilka lalek schowanych w szafie na strychu.  Była między nimi lalka Hansa. Więc i ona przeżyła wojnę.

  Weronika wzięła lalkę-pokrakę na ręce.

– I taka to opowieść. Babcia Perla umarła zaraz potem, tuż przed wyjazdem z Polski. Wolała tutaj… Nowińscy zostawili mi jej lalki. Może nie mieli już miejsca w walizkach albo nie chcieli wlec za sobą przeszłości? Tylko „królewnę” zabrała za morze ich mała Ania. Bardzo wtedy płakałam za tą piękną laleczką.

  Postawiła brzydulę z powrotem na komodę i odprowadziła gościa do drzwi.

– To oczywiście ten Hans, a ta laleczka to chyba jego pierwsza wielka miłość. Na ręce, po wewnętrznej stronie, ma wypalone inicjały. „HB” to Hans Bellmer, prawda? Potem były te inne dziwne lalki. Pokazywał je w Paryżu, Berlinie, Zurychu. Nie ma wątpliwości – to on. Przyjaciel surrealistów, ekscentryk, skandalista. Jako młody chłopak zachodził do małego warsztatu przy ulicy Jana. Perla nie wiedziała – bo i skąd – jak potoczyło się życie jej Hansa. Może zresztą to wcale nie on. Bez znaczenia przecież – tak naprawdę – czy owym młodzieńcem był Hans Bellmer, czy ktoś inny. Weronika uchyliła drzwi:

– Zastanawia się pan zapewne, jak ona, po tym wszystkim, co spotkało ją i jej rodzinę, patrzyła potem na tę lalkę. No, żegnam. Niechże pan zajrzy jeszcze kiedyś. Wiktor się ucieszy.

   Nie zaszedłem już później do domu lalek, nie złożyło się jakoś. Wiktor umarł po kilku miesiącach, tuż przed Wielkanocą. Przechowuję w sercu tamten świat, ale nocą czasem nawiedzają mnie zmory. Może stary lalkarz umiałby coś na to poradzić. Zakleić, pozszywać, załatać. Ale jego warszatu już nie ma.

***

Ryszard Lenc, z cyklu Daimonia, ok. 2007 r. Opowiadanie wejdzie do zbioru p.t. Ostatni ogród.

bellmer.jpg

jedna z Bellmerowskich lalek

2014-12-23 - Midraszowe... Część 3. i ostatnia

Nożyce

   W miasteczku Korosze żył sobie Natan krawiec. Stary Natan był skrytym i mocno zdziwaczałym człowiekiem, choć całkiem przyzwoitym i bogobojnym Żydem. Przestrzegał sumiennie halachy, a modlił się kilka razy dziennie. Miał – zużytą co prawda mocno, lecz wciąż sprawną cud-maszynę Singera, wielkie żelazko z wiecznie gorącą duszą, kredę krawiecką, stary wysłużony manekin, duży, nieco krzywy już stół, mnóstwo igieł i szpilek i ogromne Nożyce. Wszystkie sprzęty dobrze, oj dobrze rozumiały, co krawiec do nich mówił. Przemawiał co prawda z rzadka, ale jak już coś powiedział – wiedziały, o co chodzi staremu. I wszystkie chętnie rozmawiały z Natanem.

   Tylko Nożyce milczały zawsze jak zaklęte. Trzymały się na uboczu, dumne i lśniące, a wieść niosła się między domownikami, że prowadzą tajemnicze, nocne i nie całkiem zgodne z przykazaniami życie. Nie można powiedzieć – pracowały uczciwie, ale zawsze były jakby  n i e o b e c n e. Ile to się stary Natan naprosił, nabłagał, nakrzyczał nawet. Nic, ani słowa. Tylko ciach, ciach, ciach.

   Razu jednego szył Natan nowe płaszcze dla reb Lejba, jego Hindełe i pięcioroga ich dzieci. O, reb Lejb! Wielki to był cadyk, sławny z cudów, a dwór jego w Czerniowcach znany był na całej Ukrainie. Za tydzień reb Lejb wydawał najstarszą córkę Dobe za mąż, za młodego Icchaka, syna cadyka z Jampola, a że zima tego roku przyszła nagle i była wyjątkowo mroźna, więc nowe szuby potrzebne były pilnie na ceremonię zaślubin. Reb Lejb zamówił je u krawca Natana i obiecał mu za to dużo pieniędzy.

   Oj, przydałyby się te pieniądze Natanowi, przydały. Rzucił więc wszystko i ostro zabrał się do pracy. Przerwał tylko na chwilę, aby spojrzeć przez okno na kilku gojów szybko zmierzających z choinkami do domów, na te ich wigilijne wieczerze. Pokrzykiwali głośno i wesoło w zimny grudniowy wieczór. Niebo powoli czerniało, miasteczko cichło, śnieg sypał coraz gęstszy. Kroił teraz płaszcz dla cadyka, na krześle leżał już piękny lisi ogon dla przyozdobienia kołnierza i drugi do nowego sztrajmła oraz zwój wełny i wata do podbicia szuby. Nie szła mu ta praca. Palce drętwiały, materiał był gruby, sztywny i nie bardzo poddawał się Nożycom Natana, które tego dnia były wyjątkowo niechętne i oporne.

   Zezłościł się w końcu stary Natan, a że wieczór już nadszedł, odłożył na chwilę metr i Nożyce. Ubrał tałes, zwrócił twarz na Wschód, w stronę Jeruszalajim.

   – Baruch ata Adonaj Elohejnu...

   Rozebrał się, spojrzał na leżący na stole materiał, na Nożyce, i nagle jak nie walnie pięścią w stół:

   – Nie mam już do was siły! Nie mam siły! Nie mam…
   – Już dobrze, dobrze Natanie. Jak tak, to ci coś powiemy c odezwały się nagle Nożyce.

Natan aż przysiadł z wrażenia. Wszystkie sprzęty nadstawiły uszu.

–   Stary jesteś i tylko kroisz, szyjesz, nicujesz, skracasz, podłużasz, cerujesz. Dzień za dniem, noc w noc. Oj, Natanie, Natanie, wyjdź przed dom, popatrz na gwiazdy, co nad tobą świecą. Kiedy ostatni raz patrzyłeś w niebo? Kiedy ostatni raz czytałeś „Sztejtełe Cajtung”? Kiedy ostatni raz byłeś nad rzeką? Kiedy tańczyłeś z braćmi chasydami? No, to może niekoniecznie. Ale kiedy ostatni raz rozmawiałeś ze starym Mordechajem z naprzeciwka? Kiedy to piłeś i bawiłeś się w Purim? Oj Natanie, Natanie... Popatrz na nas – też pracujemy i to ciężko, ale wieczorem, gdy ty i ta cała hałastra (tu Nożyce wymownie rozejrzały się po izdebce krawca) już śpicie, mamy jeszcze dość sił i ochoty, żeby powłóczyć się po okolicy, wpaść na pogaduszki do garnków i patelni reb Tewje, wypić z kielichami w gospodzie u starego Mendla, pożartować z wesołą katarynką Mojme, zapukać do tego zwariowanego Dawida Gutberga, pośmiać się z głupich gojów. Oj, Natanie, Natanie. Le chaim!

   Tej nocy Natan, pracując do świtu, skroił i poszył wszystkie stroje zamówione przez cadyka Lejba dla jego świątobliwej rodziny. A następnego dnia wieczorem wrócił do domu późno i był podejrzanie wesoły. Mówiono potem, że tego dnia zły duch opętał Natana, a tę historię opowiadano w całej Ukrainie.

 

***

Spisał zaś wszystko goj, Ryszard Lenc z Katowic.