2013-07-11 - Co znaczy tłumacz

IKONKI_!1.jpg

Czas choroby sprzyja oglądaniu Tour de France i lekturom. Udało mi się wreszcie odszukać (i przeczytać) książkę, o której na antenie radiowej opowiadał rok temu jej autor. Bowiem ani tytuł, ani nazwisko autora nie utkwiły mi w pamięci dostatecznie mocno.

Książka to Gościnność słowa - wyd. Znak, Kraków 2012zaś człowiek to Jerzy Jarniewicz. 
Najpierw parę słów o panu JJ. Tłumacz literatury angielskiej (Joyce, ten wczesny, a także Carver, Roth, inni) oraz wykładowca tejże w Łodzi i Warszawie, redaktor "Literatury na świecie", krytyk. Także poeta.
Zatem teoretyk i praktyk. 

Książka to zbiór esejów, artykułów na temat pozycji, roli przekładu i tłumacza w przyswajaniu światowej literatury.
Rozprawia się Jarniewicz z dawną koncepcją tzw. przezroczystości tłumaczenia (ani nie jest możliwa, ani wskazana), przedstawia dwie koncepcje tłumaczenia:
1. "egzotyczna" - gdy nacisk położony jest na przedstawienie unikalności tamtego świata i tamtej literatury,
2. "udomowienia" - gdy tłumacz dopasowuje obcy tekst do miejscowych, lokalnych kulturowych struktur, przyzwyczajeń, zasad. 

JJ bierze - wyraźnie - stronę opcji 1.

W książce znajdziemy na przykład takie eseje:

  • Jak styl przekładu wpłynął na percepcję poezji Herberta w świecie anglojęzycznym. Carpenterowie (tłumacze)  utrwalili pogląd o bardziej publicznym niż prywatnym charakterze jego poezji i prymacie - jakoby- Herbertowej myśli nad językiem.
  • Jak JEDNAK udało się przełożyć - z sukcesem - na j. angielski nieprzekladalną pozornie poezję Jana Kochanowskiego (Treny). Czyli tandem Heaney + Barańczak.
  • Jak tłumaczki Trans-Atlantyku stworzyły nowe angielskie idiomy, WPROST tlumacząc neofrazeologię Gombrowicza i czy to miało sens. Raczej nie miało.
  • Czy znajdziemy coś dobrego w tłumaczeniu Winni-the-Pooh A .A. Milne'a (Kubuś Puchatek - Fredzia Phi-phi) dokonanym w latach 80. przez Monikę Adamczyk-Grabowskią. Otóż - zdaniem JJ - znajdziemy. W warstwie słownych igraszek i kalamburów.

Szczerze polecam. Czyta się bardzo dobrze (choć trzeba wiedzić coś niecoś np. o parataksie) i tylko brakło mi pewnego podsumowania; szkoda, że Jerzy Jarniewicz nie zaczerpnął na koniec głębokiego oddechu.

  1 komentarz  | 
  • taka myśl - Użytkownik: rl, 2015-06-14 08:57:05
    "W poezji jest tłumacz królem, w prozie niewolnikiem" (Żukowski)

2013-07-08 - Koszutka, Mariacka i okolice 16. "Pobudka"

http://www.pobudkakoszutka.pl to adres nowego bloga poświęconego naszej Koszucie. Odkrycie: stara dzielnica przeżywa reaktywację, a symptomy odnowy to: powstanie nowych miejsc, nowe wydarzenia
i ten duch, który znów nawiedza kwadrat domów pomiędzy Wierzbową (mniej więcej), Słoneczną, Aszą i Chorzowską.
Miejsca to m.in. świeżutki, jeszcze pachnący "Geszeft", gdzie kupisz modne, autorskie ciuchy, oryginalną porcelanę Kosaka, wypijesz całkiem (podobno) przyzwoitą kawę. To także "City Rock", "Stereo Design", "Zebra"...
Wydarzenia to na razie "Przystanek Kosmos", gdzie letnie kino co weekend zaprasza na skarpę za Kinem.
Wszystko to napawa otuchą, że nasza sympatyczna dzielnica budzi się z wieloletniego letargu. 

Ludzie stąd. Na początek w pobudcekoszutce pojawia się Antymos Apostolis, gitarzysta SBB i wielu innych kapel, którego greccy rodzice-imigranci zamieszkali na początku lat 50. na Koszutce.
AA słyszałem na akademii w szkole podstawowej nr 57 ok. roku 69. Grał wtedy solo na gitarze akustycznej. 
Do rzeczy. Proponuję przypomnieć ludzi, którzy jakoś, w taki czy inny sposób, z Koszutką byli związani. Tu mieszkali, tu pracowali. Niekoniecznie notowani w Wikipedii, ale znani "ponadlokalnie".

Zaczynamy...
Antymos Apostolis ("Lakis") - jw.
prof. Kornel Gibiński - gastroenterolog z CSK w Ligocie (klinika nosi jego imię), twórca śląskiej gastrologii, podobno lekarz osobisty Edwarda Gierka. Profesor tu, na Koszutce, rezydował.
Jan Krenz - dyrygent, w latach 1953-68 szef WOSPR w Katowicach, mieszkał przez jakiś czas w jednym z punktowców przy ul. Broniewskiego (pamiętam).
Alina i Andrzej Grzybowscy - architekci, autorzy renowacji Placu Grunwaldzkiego (moi sąsiedzi
z al. Korfantego). Pozdrawiam.
prof. Brygida Koehler - ednokrynolog i pediatra (szpital i klinika w Ligocie); tu mieszka. Ukłony.
Henryk Latocha - piłkarz Górnika Zabrze (grał z finale PZP w Wiedniu), od 73. roku w GKS Katowice. 
Wtedy to udzielał nam rad, jak wykonywać karne, co miało miejsce na sławnym boisku między blokami na ul. Broniewskego ("na" nie "przy").
Jerzy Grunwald - gitarzysta i wokalista, m.in. supergrupy No To Co. Mam wrażenie, że z Koszutki.
Jola Trela-Ptaszyńska, poetka, reżyserka, laureatka Paszportu Polityki za De Aegypto, autorka słynnego przedstawienia Umarli ze Spoon River; mieszka w "Podkowie". Pozdrawiam, Jolu.

Agnieszka Krukówna - aktorka (serial Janka, komedia Fuks). Czy tu mieszkała, dziecięciem będąc, czy się mylę.
Barbara Kozioł - pedagog, wraz z mężem kierująca najlepszym, wzorcowym szczepem mlodszoharcerskim w Katowicach lat 80. (przy SP nr 36).
Michał Ogórek też jest stąd?
Szkolne i szkolni koleżanki i koledzy, tu wymienię Magdę Rajską-Armatę - malarkę, portrecistkę (cykl O kobiecie) i jej brata Piotra Rajskiego - psychologa, aktywnego w latach dawnej Solidarności, internowanego (od dawna w Kanadzie), oboje wychowankowie Koszutki; dalej Jurka Sysaka, radiowca z lat I Solidarności i Romka Dziurosza - artystę-grafika, od lat ikonopisatiela w Atenach (techniką masowej serigrafii, ale jednak). Jurek i Romek nauki pobierali w SP nr 57. Salut!
No i - last but not least - ci, którzy materialną Koszutkę tworzyli, przed i po wojnie, Karol Schayer (willa przy Korfantego; tak to ten od Muzeum), Gintowt, Krasiński, Żórawski - architekci, konstruktorzy Spodka (przecież na terenie Koszutki jest posadowiony).

Kto jeszcze...

Prof. Kornel Gibiński (net).


Miasta tworzą obiekty kultury materialnej (drogi, place, kwartały mieszkalne, promenady i corsa, zaułki, kościoły, muzea), ludzie tam zrodzeni, tam tworzący i tam umierający (śmiercią naturalną lub gwałtowną), wydarzenia (zamachy, intronizacje, zloty i mityngi, konferencje, koncerty, olimpiady...), wreszcie to coś, nieuchwytne, ulotne, wieczorny zapach lipowej alei, stukot bruku ulicy nadrzecznej, smród idący od portowych doków. Szukajmy więc - na początek - ludzi.

  4 komentarze  | 
  • ... - Użytkownik: rl, 2013-07-10 18:07:40
    W SP. nr 57 WF dziewcząt prowadziła Janina Poremska. Łyżwiarka, wraz z Piotrem Szczypą na Olimpiadzie w Grenoble zajęli 14 miejsce w konkurencji par sportowych. Jak mogłem ją zapomnieć... Mieszka w Danii (wg Wiki).
  • ... - Użytkownik: rl, 2013-07-10 11:19:56
    Majewski chyba nadal mieszka na rogu O. i K. "Wujcia Adasie i jego Kajtusia" doskonale pamiętam. To był śląski odpowiednik Misia z Okienka. Patrz, ile się tego uzbierało.
  • Rośnie! - Użytkownik: rl, 2013-07-10 11:15:04
    Banasik, pianista, a jakże! Mieszkał na Opolskiej Fonfarowie - pamiętam. Żaba. :) Himalaiści... Z Hartmanem, fizykiem, znałem się z Uczelni. Kopalnią wiedzy jesteś. Koniecznie napisz to samo w pobudcekoszutce!
  • Koszutka, Mariacka i okolice. - Użytkownik: Syso, 2013-07-10 10:21:41
    Zacznę od tego, że czuję się więcej niż skrępowany - drogi Ryśku - trochę jednak nonszalanckim z Twojej strony umieszczeniem mojego nazwiska wśród nazwisk godniejszych, nieskończoną ilość razy godniejszych tej wzmianki, niż ja. A teraz mogę już przejść do uzupełnień. Na dawnej ulicy Feliksa Kohna, obecnie Alfonsa Górnika w willowym domu z ogródkiem mieszkał jeden z najwybitniejszych w świecie współczesnych kompozytorów Henryk Mikołaj Górecki!!! Przez pewien czas mieszkał, chyba na Marchlewskiego (Oblatów), także Wojciech Kilar. Witold Szalonek na Broniewskiego (?), prof. Andrzej Jasiński (ten od Zimmermana) na Tyszki (?), a także przez pewien czas Jan Krenz. Mieszkańcem Koszutki był też Michał Banasik, pianista. Ojciec naszego, Ryśku, szkolnego kolegi Leszka, Ryszard Żaba był solistą w operze Śląskiej. Również sopranistki Pola Bukietyńska i Wanda Roessler-Stokowska mieszkały na Koszutce. Moim kolegą szkolnym przez czas krótki, a potem sąsiadem z klatki schodowej przez nieco dłużej, był Lech Majewski, na Koszutce znany jako "Malwa" - reżyser filmowy, twórca takich filmów, jak "Angelus", "Wojaczek", "Ogród rozkoszy ziemskich", czy "Młyn i krzyż". Wśród moich szkolnych kolegów z IV LO (Nowotko, obecnie Maczek) nie brakowało późniejszych aktorów: Piotr Grabarczyk, Bożena Miller, Mirek Krawczyk, z którym przez rok byliśmy nawet w tej samej klasie. Z aktorów starszego pokolenia: Adam Kwiatkowski (ten od telewizyjnego "Wujcia Adama i Kajtusia" - pamiętam, że kiedyś, jako bodaj 4-letni brzdąc zadzwoniłem do jego drzwi, bo mieszkał w bloku obok, że chciałbym pobawić się Kajtusiem :-D ), oraz Emir Buczacki i Mieczysław Łęcki (był moim garażowym sąsiadem). Rafał Chołda, himalaista, który zginął pod Lhotse w połowie lat 80-tych był moim młodszym kolegą z harcerstwa (z tego VII Szczepu, o którym wspomniałeś). Andrzej Hartman - inny himalaista - też zginął mniej więcej w tym czasie - mieszkał w pobliżu kina Kosmos, gdzieś na rogu Morcinka i Zawadzkiego (Sokolskiej). Był mężem mojej kuzynki. Ze wspomnianym przez Ciebie Michałem Ogórkiem chodziłem przez pewien czas na prywatne lekcje angielskiego. Mieszkał w Podkowie. Gdybym miał uzupełnić grono znanych artystów plastyków, których mieliśmy za sąsiadów, to zacząłbym od prof. Tadeusza Grabowskiego (był ojcem moich dwóch licealnych i harcerskich kolegów Piotra i Tomka). Nie sposób pominąć prof. Mieczysława Raka i Mariusza Palkę. Z pisarzy trzeba by pamiętać o Jerzym Broszkiewiczu, Janie Baranowiczu (mieszkał przy Armii Czerwonej (Korfantego), po przeciwnej stronie niż GIG) i chyba także Arkadym Fiedlerze. Tłumacz i poeta Andrzej Szuba uczył przez kilka lat angielskiego w IV L.O., po tym jak ożenił się z dziewczyną z Koszutki i zamieszkał przy ulicy Broniewskiego. Skoro wspomniałeś już o naszym szkolnym koledze Lakisie (Anthimos Apostolis) i Jerzym Grunwaldzie, to muszę dopisać do tej listy kilka innych rockowych nazwisk, które na Koszutce są pamiętane do dziś: Leszek Winder, Jan Błędowski, czy Maciek Radziejewski. Chciałbym też dodać do tej listy kilka sportowych nazwisk. Przede wszystkim zaś braci Fonfarów, z których najsłynniejszy miał na nazwisko Andrzej, a budowali wszyscy w latach 60tych potęgę polskiego hokeja. ;-) Moim niedalekim sąsiadem był inny hokeista Kazimierz Małysiak. W moim bloku mieszkał Henryk Hadasik, reprezentant Polski na Wyścig Pokoju. Trzeba dać pola innym, dlatego na tym poprzestanę. Choć mam świadomość, że pominięta została zupełnie n. p. kategoria "nauka".

2013-06-16 - Jasnowidzenie

Miewamy w życiu chwile, bo ja wiem, jasnowidzenia - przewidujemy jakieś wydarzenie lub widzimy drugą stronę rzeczywistości, normalnie ukrytą dla naszych oczu.
Czy jednak jest to autentyczne ujawnienie się zdolności profetycznych, parapsychologicznych mocy, czy też uklada się w nas w pewnym momencie zespół wiedzy o faktach i tworzy łańcuch skojarzeń, który p o z o r n i e  wygląda, jakbyśmy byli jasnowidzami, magami, ale jest zwyczajną, logiczną konsekwencją tego układu?

Kilka lat temu napisałem opowiadanie o kierowniku pracowni konserwatorskiej ("Dr V. St.", Miesięcznik "Odra"), o pewnym niezwykłym odkryciu i zadziwiających konsekwencjach tego wydarzenia. W muzeum, w którym pracuje dr Vetulani, ktoś odnajduje tajemniczy obraz. Wizerunek młodej kobiety, przez lata schowany za szafą, okazuje się (trzeba go odrestaurować, odgruzować) autoportretem madame Louise-Elisabeth Vigée-Lebrun, zatytułowanym "W slomkowym kapeluszu",
wzorowanym na sławnym obrazie Rubensa. Vigée-Lebrun, która żyła i tworzyła w XVIII wieku i byla nadworną portrecistką królowej Marii Antoniny, namalowała kilka kopii autoportretu. Znamy wersję londyńską, jest chyba także paryska. Skąd jednak obraz w polskim muzeum? Prześledziłem podróże Louise-Elisabeth i wyszło mi tak: nie jest n i e p r a w d o p o d o b n e, że jadąc z Wiednia do Moskwy czy może Sankt Petersburga, odwiedziła L-E księcia Potockiego w jego rezydencji w Łańcucie i tam pozostawiła kopię obrazu (ta mogła powstać w Wiedniu). Cóż, zgrabna teoryjka pasowała mi do pociągnięcia akcji w dobrym kierunku. Opowiadanie napisałem, wysłałem do druku i trochę o nim zapomniałem. Będąc w sanatorium w Busku, wybrałem się do Łańcuta, w którym nigdy wcześniej nie byłem, nie złożyło się. 
Było chłodne jesienne popołudnie. Co zobaczyłem na jednej z pałacowych ścian?
Czasem coś cię zaskakuje. Myślisz wtedy: mój Boże, mam nadprzyrodzone zdolności!
Ejże...

Ale może coś jest na rzeczy. W tym tekście jest jeszcze jedna zaskakująca mnie do dziś prorocza poniekąd historia. Więc może szczelina wiedzy tajemnej otwarła się dla mnie na chwilę.
Jest taka koncepcja, zgodnie z którą, wszystko co było, co jest i co będzie,
dzieje się w jednym czasie, a my, byty materialne, "wysupłujemy" dla siebie z morza czasu chwilę obecną...

W roku 1782 pan Lebrun zawiózł mnie do Flandrii, dokąd wzywały go interesy. W Brukseli odbywała się wówczas sprzedaż wspaniałej kolekcji obrazów księcia Karola, pojechaliśmy obejrzeć tę ekspozycję. Powróciliśmy do Flandrii, aby ponownie zobaczyć arcydzieła Rubensa. Były wówczas dużo lepiej umieszczone, niż są obecnie w muzeum paryskim; w kościołach flamandzkich wszystkie robiły cudowne wrażenie. Inne arcydzieła tego samego mistrza ozdabiały galerie amatorów; w Antwerpii natknęłam się na słynny „Słomkowy kapelusz”, który ostatnio został sprzedany za znaczną sumę pewnemu Anglikowi. Ten piękny obraz przedstawia jedną z modelek Rubensa i wywiera wielkie wrażenie dzięki podwójnemu oświetleniu, jakie płynie ze światła i blasku słońca, ale trzeba być chyba malarzem, aby osądzić walory wykonania, jakie rozwinął Rubens… 

Luise-Elisabeth Vigée-Lebrun, Souvenirs. Notes et portraits 1755­­–1799 – Wspomnienia, tłum. Irena Dewiz. Czytelnik, Warszawa 1977.
Foto: net, ten właśnie - piękny - portret Louise-Elisabeth.

2013-06-07 - Koszutka, Mariacka i okolice 15. Bridż

To była cudowna mania.
Niedorostkiem będąc, na wakacjach siadywałem na piątego za plecami pana wczasowego lub wczasowej pani i (prawie nic nie rozumiejąc) z zapartym tchem śledziłem, wdychałem, wchłaniałem:
"dwa kara, cztery piki..., gra w piki daje wyniki, kontra, i re!, pas, no ja też pasuję, szanowny pan się wykłada, byle nie na tej pani, ha, ha, ty idioto, z czymś takim podnosisz do czterech, przecież sygnalizowałem niską blotką, buch król na damę przy walecie, i co? dziesięć lew jak w pysk, więc mamy partię i robra, pan płaci za tę panią? ja więcej do bridża z panem nie siadam, kto pali carmeny?".
Wreszcie w czasie deszczowych dwóch tygodni w Zakopanem ojciec wyjaśnił mi jak umiał, choć umiał nie za wiele, jak mozolnie acz skutecznie dojść do owych dwóch kar, a nawet niebotycznych czterech pików, i od tej pory ja sam stałem się karcianym maniakiem, szczepiąc potem namiętność kolegom z licealnej klasy. Poszłooo...
W Piecku, na studiach i jeszcze długo potem. Culbertson, Wspólny Język i ten okropny Silny Pas, impas i ekspas (kto grał, wie o czym piszę). W oparach tytoniowego dymu, przy szklaneczce whisky. Poszukując już nie czwartego, a ósmego do brydża, bo gra w kólko przestała nam wystarczać i musielśmy teraz
r y w a l i z o w a ć. W parze z Kazikiem Kuniszem i Olkiem Bródką (pozdrawiam), w drużynie z Adamem Żmudzińskim, późniejszym mistrzem świata (szacunek). Z żoną, którą doprowadziłem w końcu do jakiego takiego rozumienia zasad licytacji i nawet rozgrywki. Na "maksy" na Podsadzkach i na Grabowej. Niestety na ogół na ostatnich miejscach, choć bywały też małe, malutkie sukcesy...
A w końcu mi przeszło. Tak jak minęło, odeszło i mało kto już z młodych ludzi wie, jak grać w BRIDŻA.
Ale może w sanatoriach, w kurortach, w Rewalu, Bukowinie, Krynicy eleganccy starsi panowie i nie mniej eleganckie panie ustawiają wieczorem na werandzie stolik, przysuwają wygodne fotele, zanurzają w filiżankach torebki herbaty i znów słychać:
"dwa kara, cztery piki..., gra w piki daje wyniki, kontra, i re!, pas, no ja też pasuję, szanowny pan się wykłada, byle nie na tej pani, ha, ha, ty idioto, z czymś takim podnosisz do czterech...".
Tyle, że już nie palą i zdecydowanie mniej piją.

"Mania (Wikipedia) - zaburzenie psychiczne (nie choroba sensu stricto) z grupy zaburzeń afektywnych charakteryzujące się występowaniem podwyższonego bądź drażliwego nastroju. Stany maniakalne zazwyczaj opisywane są przez pacjentów jako doświadczenia przyjemne; sprawiające, że czują się szczęśliwi."

2013-05-19 - Pieśń o wierzbie

Renée Fleming jako Desdemona śpiewa Otellu Verdiego przejmującą Pieśń o wierzbie, a ja wsłuchując się w jej głos patrzę na łoże-postument, na kórym siedzi, i masywne kolumny za jej plecami. W przerwie te kolumny wnosiło bez wysiłku paru pomocników realizatora. Widziałem to przed chwilą, bo w transmisji online z Metropolitan Opera jest także czas na pokazywanie tego, co dzieje się w antraktach.

Oko kamery przesuwa się teraz po kamiennej nawierzchni kolumn i widzę fakturę, spękanie bloków skalnych, odpryski zaprawy w spojeniach.

Po paru dniach oglądam w Bielsku robota, przygotowanego przez firmę Interakcje (pozdrawiam) dla potrzeb pewnego postindustrialnego wydarzenia. Robot ma w ręku stare wiertło. Kręcę korbą, wiertło mozolnie obraca się, trzeszcząc i skrzypiąc. "Wiertło wytoczono z drewna i pomalowano specjalną farbą, która udaje rdzę" - wyjaśnia autor pomysłu.

Oglądam ostatni, dogrywkowy odcinek mojego ulubionego serialu, "Łabędzi śpiew House'a".  Hugh Laurie opowiada o realizacji odcinka, w którym ginie Amber. Rzecz dzieje się w autobusie. Szkielet autobusu zawieszono na specjalnej konstrukcji, samochód obraca się, do środka wsypuje się plastikowe szkło, wlewają strugi wody, aktorzy spadają, umocowani (później niewidocznymi) linami.

Siła iluzji. 

Moja babcia siedząc na przyzbie i patrząc w dal widziała przekrzywiony płot, kota, kładkę na strudze, zagajnik.
Widziała to, co było. 

(foto internet: R. Fleming  jako Desdemona w MET)

« Pierwsza  < 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 >  Ostatnia »